Działka z Gwadelupy
17 06 2011 :: Magdalena Zych
To była marcowa eskapada. Najpierw w hostelu dziewczyna nie mogła zrozumieć o jakie ogrody chodzi. Powróciłam z przyniesionym z pokoju wycinkiem prowansalskiego dziennika. No tak, jest coś takiego, ma adres przy autostradzie. Trzeba iść na pociąg i wysiąść w Saint Louis des Aygalades. Świetnie. Jeszcze zakup kremu z filtrem 50, scenka z niefrasobliwie sikającym na zacieniony chodnik cygańskim chłopakiem, dobra architektura dworca, i kilkanaście minut na właściwie podmiejską stację. Wysiadłyśmy tylko my. Stacja w stylu Kraków-Bonarka PKP choć nieco mniejsza. Tuż obok zamieszkiwali ludzie doprowadzający do perfekcji sztukę mieszkania plenerowego i artrecyklingu. Zaczepiona nastolatka mówiła po francusku najwidoczniej od całkiem niedawna, i oczywiście nie słyszała o ogródkach działkowych.
Widać było schylające się zbocze z czymś jak działki, nie wiedziałyśmy jednak jak tam dojść. Przed stacyjką jakaś droga, hurtownie, składy budowlane, tablica upamiętniająca wypadek sprzed lat i przystanek ze starszym mieszkańcem, jakby weteranem. Skierował nas uprzejmie w stronę ludzkich osiedli – kremowe 10 piętrowce na zakurzonym zakręcie. Wiugały na balkonach tkaniny w dzikie wzory zasłaniając dostęp słońca. Co tu się musi dziać latem. Albo wieczorem. Przy mijanej bramie hurtowni farb miły algierski stróż z kolegą zamaszyście wyjaśnił gdzie mamy iść, niestety poszłyśmy trochę obok, za wcześnie skręcając w lewo. Obeszłyśmy zatem ścieżkę powyżej szkoły, znalazłyśmy kilka dzikich ogródków i zwiedziłyśmy zbocze z willami. Powrót między bloki, do instrukcji stróża. Jest brama! Bramy polskich ogrodów działkowych i rzekoma niedostępność to właściwie żart przy ich francuskiej koleżance.
W cieniu przycupnął człowiek z komórką, któremu przeszkodziłam w słaniu smsów. Zostałyśmy uprzejmie wpuszczone za straszną bramę urządzoną we wiadukcie pod torami TGV, obejrzałyśmy zdjęcia roślin, rodziny i tańców kreolskich w telefonie, i nadjechał na motocyklu syn z narzeczoną. Działka. Dołączyła jeszcze małżonka ogrodnika znana już nam z telefonicznego tańca.
Już zaczęło rosnąć. Młode buraki, zioła, superleczniczy nagietek jak został nam przedstawiony. Działkowy świat w marsylskiej odsłonie. Poniżej sąsiad z Portugalii (dał im sałatę), po lewej z Chin. Starsi, spracowani ludzie, doglądający ogrodu z rozłożystych bloczysk z naprzeciwka. Południowy wiatr, piach w melioracyjnych korytkach. Rum działkowej roboty, potem „danie europejskich biedaków” jak z uśmieszkiem wyraziła się Madame Bunnet, nerki wołowe długo duszone z warzywami. Dużo pieprzu, słodkawe i gęste. Deser z najsłodszych bananów (z Lidla). Papierosy z młodzieżą.
Obeszłyśmy cały ogród od górnej strony – koty, kamienie, jaskrzące morze w tle. Zapowiedź gorąca i wiatru. Szczelne furtki, starannie zagospodarowane poletka w najdziwniejszych kształtach, jeden trójkąt z pinią. Ludzi niewielu a jak już to również uprzejme bonjour. Ścieżka edukacyjna dla dzieci.
Poszłyśmy w spiekocie na stacyjkę, miało nie jechać nic przez następne 2 godziny. Powrót na autobus, przesiadkowy dworzec, akurat pora gdy ludzie wracali z pracy. Nawciskani, rozprawiający, zmęczeni.
Mailem dostałam pliki z tańczącą parą Bunnet. Mam też bordowy pamiątkowy długopis i kartkę z nazwą stowarzyszenia. Nie spytałam czy choć raz tańczyli na działce.
22 07 2011
wstrząsająca tablica, a to wszystko takie prawdziwe